Następnego
dnia dziewczyny postanowiły wdrożyć swój plan w życie. Od samego
rana biegały po mieszkaniu, czyściły buty, prasowały zaklęciami
suknie, układały włosy, szukały niedziurawych rajstop, a wszystko
to z powodu wyjścia do Banku Gringotta. Z pozoru nie było w tym nic
specjalnego, gdyby nie to, że szły tam pierwszy raz od prawie
dwudziestu lat, co mogło spotkać się ze zdziwieniem ze strony
innych czarodziejów. Miały prawo przypuszczać, że ich wizyta u
Gringotta odbije się szerokim echem w świecie czarodziejów.
Wszystkie
przyodziały długie suknie w odcieniach szarości i ciężkie,
zimowe płaszcze. Choć zima jeszcze nie nadeszła, pogoda nie
sprzyjała paradowaniu bez okrycia wierzchniego, a innego chwilowo
nie posiadały.– Szlag by trafił tę pogodę – mruknęła pod
nosem Nathalie.– Ciesz się, że nie pada – powiedziała Lindsay,
wyciągając włosy spod kołnierza.
Victoria
jak zwykle była gotowa jako ostatnia. W pośpiechu wiązała botki i
szukała swoich ulubionych, skórzanych rękawiczek.– Po cholerę
ci one? Przecież nie ma mrozu – zwróciła się do Krukonki
blondynka.– To mój znak rozpoznawczy i się odpieprz.
Prawdą
było, że Victoria miała fioła na punkcie skórzanych rękawiczek.
Posiadała ich około dwustu par; segregowała je kolorami, jakością
skóry i krajem pochodzenia, części z nich nawet nadała imiona.
Trzymała je na samym dnie kufra w drewnianym pudełku, w którym
każda para została włożona do odpowiednio opisanego bawełnianego
woreczka, a następnie zmniejszona. Jej ulubione rękawiczki zostały
wykonane z niezwykle delikatnej skóry testrala, wyłożone wewnątrz
sierścią kuguchara. Dostała je w Rosji za wyleczenie złamanego
kręgosłupa małej dziewczynki, której matka ukrywała się przed
czarodziejami ze względu na kryminalną przeszłość. Nie mogła
zgłosić się do magomedyków, a sama nie potrafiła tego zrobić,
jednak Victoria – za niewielką opłatą – uwinęła się z tym w
dziesięć minut. O ile za "niewielką opłatę" można
uznać rękawiczki warte 1000 galeonów.
Lindsay
tylko machnęła ręką.
– Więc
jeszcze raz – zaczęła już spokojna Nathalie.
– Idziemy
do Gringotta; nie obejdzie się bez rozpoznawania tożsamości, co w
sumie jest nam na rękę, każda udaje się do swojej skrytki,
zabiera, co tam jej jest potrzebne. Po wszystkim spotykamy się przed
budynkiem i razem idziemy na Nokturn po rzeczy potrzebne do Eliksiru
Wskrzeszenia. Z tymi do późniejszej pielęgnacji na razie damy
sobie spokój. Wszystko jasne? Jakieś pytania?
– A
kiedy coś zjemy? –
zapytała niepewnie Lindsay.
– Przydałoby
się kupić coś do jedzenia, ręczniki...– ... i
nową firankę do kuchni. Obecna śmierdzi jak stare skarpety –
wtrąciła Sentis.
Nathalie
tylko westchnęła głośno i potarła skroń wierzchem dłoni.
Robiła tak zawsze, kiedy się stresowała, a stresowała się,
jeżeli w ostatniej chwili zmieniały plan działania. Lubiła mieć
wszystko dopięte na ostatni guzik.
– Z
zakupami z Nokturnu przyjdziemy tutaj, zostawimy je i pójdziemy coś
zjeść. A lodówkę zapełnicie później już same, bo ja pewnie
nie będę miała siły.
– Po
prostu nie lubisz chodzić na targ i tyle. Taki z ciebie mieszczuch –
wytknęła jej Lindsay i dała kuksańca w bok.
– Koniec
tych czułości. Wychodzimy! – zarządziła
Sentis.
Dziewczyny
posłusznie opuściły mieszanie i ruszyły do zaułku pomiędzy
dwoma kamienicami, skąd postanowiły deportować się prosto na
Pokątną. Miały w planie dumny przemarsz przez całą ulicę.
– Na
pewno nikt nas nie widział? – zapytała
cicho Lindsay.
– Raczej
nie. Zresztą, nie ważne – mruknęła w odpowiedzi Sentis.
Wszystkie
złapały się za ręce.
Wylądowały
przed sklepem z kociołkami, czyli dokładnie na początku ulicy
Pokątnej. Były pod wrażeniem, bo otoczenie wydawało się być
bardziej zadbane i schludne, fasady budynków czystsze, całość
bardziej kolorowa w porównaniu do tego, jak wyglądało, kiedy były
tutaj poraz ostatni. Pewnie stało się to za sprawą wojen.
Podobno wtedy niemal wszystko obróciło się w ruinę.
Swoją
drogą, Sentis dalej nie mogła zrozumieć, dlaczego jeden chuderlawy
facet zdołał pociągnąć za sobą rzeszę ludzi i wywrócić świat
innych do góry nogami, a to wszystko tuż pod nosem żyjącego
jeszcze wtedy Dumbledore'a.
Dziewczyny
niespiesznie przemieszczały się w stronę banku. Obserwowały ludzi
dookoła, podziwiały nowe budynki, witryny sklepów. Nie
przeszkadzały im nawet krzyki przekupek. Wszystko było takie
sielskie i spokojne.
Pochód
przyciągał spojrzenia nielicznych czarodziejów, jednak ci
zainteresowani nie kryli się ze swoim zaciekawieniem. Podążali
wzrokiem za kobietami i to wcale nie z powodu ich pociągającego
wyglądu. Widok każdej z nich przywracał im w pamięci wspomnienia
ze szkoły, skąd znali dziewczyny podobne do nich. Nie było w tym
nic dziwnego, bo one też ich rozpoznawały. Kojarzyły większość
obserwatorów z Hogwartu z czasów, kiedy jeszcze same do niego
uczęszczały.Gdy mijały witrynę księgarni "Esy i Floresy",
uwagę Nathalie przyciągnął jeden z tytułów książek leżących
na wystawie.
– Zaraz
wrócę – rzuciła krótko i zniknęła za drzwiami sklepu.
Dziewczyny
zdziwiły się, ale postanowiły nie rozdzielać się i poczekać na
koleżankę. Puchonka wyszła po kilku minutach, a pod pachą niosła
książkę owiniętą w szary papier.
– Co
to? – zapytała zaciekawiona Victoria.
– Pokażę
wam w domu. Teraz już chodźmy.
Postanowiły
dalej nie drążyć tego tematu.
Po
kliku minutach stanęły przed gmachem Banku Gringotta. Budynek
należał do tych ogromnych budowli, które owiane są aurą bogactwa
i bezpieczeństwa. Nikt do końca nie wiedział, co kryje się w jego
podziemiach, gdzie skrytki dorównywały wielkością dużym
mieszkaniom, a systemy bezpieczeństwa ocierały się o nielegalność.
– Wchodzimy
i zobaczymy, co dalej – zarządziła Nathalie, która poczuła się
trochę jak kierownik wycieczki.
– Obyśmy
nie trafiły do Azkabanu... –
dodała trochę ciszej.
Budynek,
do którego weszły, wyróżniał
się wśród innych gmachów, które uległy zniszczeniu w trakcie
wojny. Mimo ciężkich prób, na które został wystawiony, nie widać
było po nim choćby śladu, że był remontowany. Wnętrze było
przepiękne, takie, jakie dziewczyny zapamiętały
Podłoga
wyłożona marmurem
lśniła czystością, ściany, na przemian ozdobione drewnem i
freskami, obecnie były odkurzane przez skrzaty domowe ubrane w
czarnobiałe
fartuszki. Z sufitu zwisał ogromny, złoty, bogato zdobiony
kryształami żyrandol.
Przy
ścianach ustawione były ogromne blaty, na których spoczywała
niebotyczna wręcz ilość formularzy, papierów, kałamarzy i piór,
a pieczę nad tym wszystkim rzeczami sprawowały gobliny, każdy
odziany w dobrej jakości, czarny garnitur i białą koszulę.
Kolejki do stanowisk nie były zbyt duże, toteż po niespełna kilku
minutach przyjaciółki stanęły twarzą w twarz z jednym z
pracowników banku. Ów goblin miał wyjątkowo krzywy nos i
umieszczone na nim małe, prostokątne okulary. Jedynie przelotnie
spojrzał na swoje klientki, zamoczył pióro w kałamarzu i mruknął:
– Nazwisko.
– Gaunt
– odpowiedziała dumnie Sentis.
Goblin
przyjrzał się dziewczynie uważniej, po czym poprawił zsuwające
mu się po nosie okulary. Wyprostował się jak struna, co było
dziwne, bo przedstawiciele tej rasy wydają się być permanentnie
zgarbieni.
– Bez
głupich żartów proszę! – oburzył się
urzędnik i powtórzył głośniej.
– Nazwisko!
– Gaunt,
idioto! – uniosła się Ślizgonka,
dostając przy okazji kuksańca w bok od Nathalie.
Czarodzieje
przebywający w sali zaczęli spoglądać w kierunku dziewczyn,
szeptać i wskazywać na nie palcami. Niektórzy chichotali pod
nosem, choć nie mieli odwagi zrobić tego głośno. Sentis zmierzyła
wzrokiem goblina, a jej koleżanki obserwowały gromadzących się
tłumnie gapiów, ustawiających się na wysokości drzwi od sali.
Victoria ostrożnie podeszła do rozsierdzonej koleżanki, po czym
szepnęła jej do ucha:
– Zwróciłyśmy
na siebie uwagę ludzi, czyli tak, jak było ustalone. Nie wiem
jedynie, czy nam się to opłaci.
– Co
masz na myśli? – mruknęła Ślizgonka,
nie odwracając wzroku od goblina, który obecnie debatował z
kolegami po fachu.
Większość
pracowników siedzących dotychczas na swoich miejscach podbiegła do
stanowiska, gdzie razem zaczęli rozmawiać. Początkowo bardzo
cicho, ale z każdą sekundą coraz głośniej i gwałtowniej.
– Z
jakiegoś powodu twoje nazwisko nie zdumiało ich, a bardziej
rozwścieczyło. Wiesz, o co może chodzić? –
spytała niepewnie Krukonka, która w obecnej sytuacji zaczynała się
czuć coraz mniej pewnie.
– Teoretycznie
spodziewałam się czegoś takiego, choć może nie w aż takiej
skali... – zaczęła wykręcać się Sentis.
Gobliny
zaczęły wściekle wymachiwać rękami, rzucać w siebie dokumentami
i kłócić się zajadle. Nie można było dokładnie usłyszeć ich
rozmowy. Do dziewczyn dolatywały jedynie pojedyncze słowa i zdania:
"wrócą mroczne czasy", "Czarny Pan", "Hogwart",
"Dumbledore już nie żyje", "jesteśmy straceni".
Sentis
nie rozumiała, o co tyle szumu. Była ostatnim dziedzicem
Slytherina, to prawda, ale chyba to nie powód, żeby myśleć, że
wszystkich pozabija. Ślizgoni byli wrednymi gnojami, a nie
mordercami. Różnica niby niewielka, ale dosyć znacząca.
Do
brunetki powróciły wspomnienia z czasów, kiedy przebywała w
Magicznym Domu Dziecka "Patronus", a jej jedynym marzeniem
było częstsze widywanie się z rodzicami. Oboje byli osadzeni w
Azkabanie, ojciec – Morfin Gaunt – za zabójstwo rodziny, które,
jak się później okazało, nie było jego winą, matka – Diana –
za kradzieże, pobicia i używanie Zaklęć Niewybaczalnych. Widywała
ich jedynie na Boże Narodzenie. Grupka aurorów prowadziła ją
wtedy do małej sali, w której czekali na nią przykuci za ręce do
ściany rodzice. Nie mogła ich dotykać, dawać prezentów, śmiać
się, ani normalnie rozmawiać, bo straż za drzwiami sprawowali
dementorzy. Wszystko było szare i smutne, jednak zdecydowanie lepsze
od codzienności w domu dziecka. Ciągłe strofowanie przez
opiekunkę, rozkazy, sprzątanie, śpiewanie durnych piosenek i kary.
Kary za wszystko. Za źle uczesane włosy, niedokładnie pościelone
łóżko, niedojedzony obiad. Sentis czuła się tam jak więzień.
Pragnęła uciec stamtąd jak najdalej.
Hogwart
przyniósł jej ukojenie i spokój. Poznała wielu wspaniałych
ludzi, pokochała swój dom i już po pierwszym roku nauki stała się
pełnokrwistą Ślizgonką. Kiedy wracała na wakacje, opiekunka
wciąż narzekała na Sentis, że stała się bardziej pyskata.
Dziewczyna uznała to za komplement.
Najgorzej
wspominała moment, w którym otrzymała dwa listy w wieku dwunastu
lat. Pierwszy od dyrektora Azkabanu – w dość oschłych słowach
dowiedziała się, że jej ojciec nie żyje, a drugi od matki. Słowa
rodzicielki były dla niej bolesne, a wyciągnięte z nich wnioski i
przekonania zachowała do dzisiaj. Dianę wypuszczono z więzienia,
gdyż odsiedziała już swoją karę. Teoretycznie mogła zabrać
Sentis z bidula – miała przecież duży dom, pieniądze, a nawet
pracę, jednak to nie przekonało Ministerstwa, które uznało, że
kobieta jest niereformowalna i, że ze względów wychowawczych córki
nie może odzyskać. Właśnie wtedy Sentis znienawidziła wszystko,
co związane było z Ministerstwem Magii.
– Musimy
trzymać się procedur! – przerwał
rozmyślania Ślizgonki krzyk jednego z goblinów.
– Nie
wiem o co chodzi, ale nie wygląda to najlepiej – mruknęła
Lindsay łapiąc Nathalie za ramię.
Część
pracowników rozbiegła się w różnych kierunkach, a pozostali
wyszli na środek. Poruszali się powoli i nim dziewczyny zdążyły
się zorientować, utworzyli wokół nich krąg, z którego marna
była szansa na ucieczkę.
Nathalie
starała się nie wyglądać na przestraszoną. Jej plan nie zakładał
żadnych komplikacji, a tym bardziej zatrzymania. Nie wiedziała, co
poszło nie tak. Znała całą historię Sentis, łącznie z wczesnym
dzieciństwem. Próbowała sobie przypomnieć, czy jakieś wydarzenie
z przeszłości mogło doprowadzić do tego, że były ścigane, ale
nic takiego nie miało miejsca. Owszem, były cennym łupem, ale
wyłącznie dla przemytników, łowców głów i kłusowników.
Wszystkim im dały się we znaki.
– Zrobiłaś
coś, o czym nie wiem? – spytała cicho
Victoria. Dziewczyna trzymała w dłoni różdżkę, choć wiedziała,
że raczej w niczym jej to nie pomoże.
– Dzisiaj
rano...
– Co
dzisiaj zrobiłaś? Zabiłaś kogoś? – syknęła
blondynka.– ... zjadłam ostatnią paczkę ciastek.
– Ty
zdziro! – krzyknęła na koleżankę
Krukonka. – Przez ciebie nie miałam nic na przekąskę do kawy.
Poważnie się na tobie zawiodłam.
– Idiotki
– podsumowała krótko Nathalie.
– Nie
wiem, co was tak bawi w tej sytuacji.
– W
zasadzie to wszystko – stwierdziła optymistycznie Sentis.
– Przez
ostatnie dwadzieścia lat przeżyłam tyle okropieństw, że nic nie
jest w stanie mnie przestraszyć. Poza tym nie zrobią nam krzywdy,
bo tu panuje praworządność, światłość i pokój. W końcu nad
wszystkim panuje Ministerstwo.
– O
wilku mowa – szepnęła Victoria, odwarcając
się w stronę drzwi.
Do
sali wpadło około dziesięciu mężczyzn w długich, czarnych
płaszczach. Rozproszyli się po sali, a trzech z nich stanęło
naprzeciwko dziewczyn. Wszyscy celowali w nie różdżkami, ale dla
przyjaciółek nie było to specjalną nowością. Zdążyły się
zorientować, że panowie byli aurorami, a one najprawdopodobniej
mają niemałe kłopoty.
– W
imieniu Ministra Magii, na mocy prawa
magicznego jesteście zatrzymane pod zarzutem współudziału w
zbrodniach oraz kolaborację z Tomem Riddlem – wykrztusił z siebie
jeden z mężczyzn.
Kobiety
rozluźniły się nieco, Victoria schowała różdżkę, na co
aurorzy zareagowali lekkim zdumieniem. Oczekiwali płaczu i błagań,
ewentualnie pojedynku. Nic z tych rzeczy.
– A
już myślałam, że zabijam ludzi przez sen – pocieszyła się
Nathalie, po czym poprawiła rękawy płaszcza.
– A
kto to, ten Tom Ri... coś tam? Kojarzę nazwisko. Może to ktoś z
Hogwartu? Pamiętasz go, Sentis?
– To
nie ja sypiałam z wszystkimi chłopakami – stwierdziła Ślizgonka.
– Zapytaj Victorię – dodała szybko.
– Ty
zdziro!
– Cisza!
– zdenerwował się przemawiający
wcześniej mężczyzna.
– Radzę
nie stawiać oporu. Skuć je łańcuchami – rzucił w stronę
aurorów, a Lindsay zdała sobie sprawę, że jej szanse na posiłek
są raczej nikłe.