poniedziałek, 17 listopada 2014

IV

Następnego dnia dziewczyny postanowiły wdrożyć swój plan w życie. Od samego rana biegały po mieszkaniu, czyściły buty, prasowały zaklęciami suknie, układały włosy, szukały niedziurawych rajstop, a wszystko to z powodu wyjścia do Banku Gringotta. Z pozoru nie było w tym nic specjalnego, gdyby nie to, że szły tam pierwszy raz od prawie dwudziestu lat, co mogło spotkać się ze zdziwieniem ze strony innych czarodziejów. Miały prawo przypuszczać, że ich wizyta u Gringotta odbije się szerokim echem w świecie czarodziejów.
Wszystkie przyodziały długie suknie w odcieniach szarości i ciężkie, zimowe płaszcze. Choć zima jeszcze nie nadeszła, pogoda nie sprzyjała paradowaniu bez okrycia wierzchniego, a innego chwilowo nie posiadały.– Szlag by trafił tę pogodę – mruknęła pod nosem Nathalie.– Ciesz się, że nie pada – powiedziała Lindsay, wyciągając włosy spod kołnierza.
Victoria jak zwykle była gotowa jako ostatnia. W pośpiechu wiązała botki i szukała swoich ulubionych, skórzanych rękawiczek.– Po cholerę ci one? Przecież nie ma mrozu – zwróciła się do Krukonki blondynka.– To mój znak rozpoznawczy i się odpieprz.
Prawdą było, że Victoria miała fioła na punkcie skórzanych rękawiczek. Posiadała ich około dwustu par; segregowała je kolorami, jakością skóry i krajem pochodzenia, części z nich nawet nadała imiona. Trzymała je na samym dnie kufra w drewnianym pudełku, w którym każda para została włożona do odpowiednio opisanego bawełnianego woreczka, a następnie zmniejszona. Jej ulubione rękawiczki zostały wykonane z niezwykle delikatnej skóry testrala, wyłożone wewnątrz sierścią kuguchara. Dostała je w Rosji za wyleczenie złamanego kręgosłupa małej dziewczynki, której matka ukrywała się przed czarodziejami ze względu na kryminalną przeszłość. Nie mogła zgłosić się do magomedyków, a sama nie potrafiła tego zrobić, jednak Victoria – za niewielką opłatą – uwinęła się z tym w dziesięć minut. O ile za "niewielką opłatę" można uznać rękawiczki warte 1000 galeonów.
Lindsay tylko machnęła ręką.
Więc jeszcze raz – zaczęła już spokojna Nathalie.
Idziemy do Gringotta; nie obejdzie się bez rozpoznawania tożsamości, co w sumie jest nam na rękę, każda udaje się do swojej skrytki, zabiera, co tam jej jest potrzebne. Po wszystkim spotykamy się przed budynkiem i razem idziemy na Nokturn po rzeczy potrzebne do Eliksiru Wskrzeszenia. Z tymi do późniejszej pielęgnacji na razie damy sobie spokój. Wszystko jasne? Jakieś pytania?
A kiedy coś zjemy? – zapytała niepewnie Lindsay.
Przydałoby się kupić coś do jedzenia, ręczniki...– ... i nową firankę do kuchni. Obecna śmierdzi jak stare skarpety – wtrąciła Sentis.
Nathalie tylko westchnęła głośno i potarła skroń wierzchem dłoni. Robiła tak zawsze, kiedy się stresowała, a stresowała się, jeżeli w ostatniej chwili zmieniały plan działania. Lubiła mieć wszystko dopięte na ostatni guzik.
Z zakupami z Nokturnu przyjdziemy tutaj, zostawimy je i pójdziemy coś zjeść. A lodówkę zapełnicie później już same, bo ja pewnie nie będę miała siły.
Po prostu nie lubisz chodzić na targ i tyle. Taki z ciebie mieszczuch – wytknęła jej Lindsay i dała kuksańca w bok.
Koniec tych czułości. Wychodzimy! – zarządziła Sentis.
Dziewczyny posłusznie opuściły mieszanie i ruszyły do zaułku pomiędzy dwoma kamienicami, skąd postanowiły deportować się prosto na Pokątną. Miały w planie dumny przemarsz przez całą ulicę.
Na pewno nikt nas nie widział? – zapytała cicho Lindsay.
Raczej nie. Zresztą, nie ważne – mruknęła w odpowiedzi Sentis.
Wszystkie złapały się za ręce.
Wylądowały przed sklepem z kociołkami, czyli dokładnie na początku ulicy Pokątnej. Były pod wrażeniem, bo otoczenie wydawało się być bardziej zadbane i schludne, fasady budynków czystsze, całość bardziej kolorowa w porównaniu do tego, jak wyglądało, kiedy były tutaj poraz ostatni. Pewnie stało się to za sprawą wojen. Podobno wtedy niemal wszystko obróciło się w ruinę.
Swoją drogą, Sentis dalej nie mogła zrozumieć, dlaczego jeden chuderlawy facet zdołał pociągnąć za sobą rzeszę ludzi i wywrócić świat innych do góry nogami, a to wszystko tuż pod nosem żyjącego jeszcze wtedy Dumbledore'a.
Dziewczyny niespiesznie przemieszczały się w stronę banku. Obserwowały ludzi dookoła, podziwiały nowe budynki, witryny sklepów. Nie przeszkadzały im nawet krzyki przekupek. Wszystko było takie sielskie i spokojne.
Pochód przyciągał spojrzenia nielicznych czarodziejów, jednak ci zainteresowani nie kryli się ze swoim zaciekawieniem. Podążali wzrokiem za kobietami i to wcale nie z powodu ich pociągającego wyglądu. Widok każdej z nich przywracał im w pamięci wspomnienia ze szkoły, skąd znali dziewczyny podobne do nich. Nie było w tym nic dziwnego, bo one też ich rozpoznawały. Kojarzyły większość obserwatorów z Hogwartu z czasów, kiedy jeszcze same do niego uczęszczały.Gdy mijały witrynę księgarni "Esy i Floresy", uwagę Nathalie przyciągnął jeden z tytułów książek leżących na wystawie.
Zaraz wrócę – rzuciła krótko i zniknęła za drzwiami sklepu.
Dziewczyny zdziwiły się, ale postanowiły nie rozdzielać się i poczekać na koleżankę. Puchonka wyszła po kilku minutach, a pod pachą niosła książkę owiniętą w szary papier.
Co to? – zapytała zaciekawiona Victoria.
Pokażę wam w domu. Teraz już chodźmy.
Postanowiły dalej nie drążyć tego tematu.
Po kliku minutach stanęły przed gmachem Banku Gringotta. Budynek należał do tych ogromnych budowli, które owiane są aurą bogactwa i bezpieczeństwa. Nikt do końca nie wiedział, co kryje się w jego podziemiach, gdzie skrytki dorównywały wielkością dużym mieszkaniom, a systemy bezpieczeństwa ocierały się o nielegalność.
Wchodzimy i zobaczymy, co dalej – zarządziła Nathalie, która poczuła się trochę jak kierownik wycieczki.
Obyśmy nie trafiły do Azkabanu... – dodała trochę ciszej.
Budynek, do którego weszły, wyróżniał się wśród innych gmachów, które uległy zniszczeniu w trakcie wojny. Mimo ciężkich prób, na które został wystawiony, nie widać było po nim choćby śladu, że był remontowany. Wnętrze było przepiękne, takie, jakie dziewczyny zapamiętały
Podłoga wyłożona marmurem lśniła czystością, ściany, na przemian ozdobione drewnem i freskami, obecnie były odkurzane przez skrzaty domowe ubrane w czarnobiałe fartuszki. Z sufitu zwisał ogromny, złoty, bogato zdobiony kryształami żyrandol.
Przy ścianach ustawione były ogromne blaty, na których spoczywała niebotyczna wręcz ilość formularzy, papierów, kałamarzy i piór, a pieczę nad tym wszystkim rzeczami sprawowały gobliny, każdy odziany w dobrej jakości, czarny garnitur i białą koszulę. Kolejki do stanowisk nie były zbyt duże, toteż po niespełna kilku minutach przyjaciółki stanęły twarzą w twarz z jednym z pracowników banku. Ów goblin miał wyjątkowo krzywy nos i umieszczone na nim małe, prostokątne okulary. Jedynie przelotnie spojrzał na swoje klientki, zamoczył pióro w kałamarzu i mruknął:
Nazwisko.
Gaunt – odpowiedziała dumnie Sentis.
Goblin przyjrzał się dziewczynie uważniej, po czym poprawił zsuwające mu się po nosie okulary. Wyprostował się jak struna, co było dziwne, bo przedstawiciele tej rasy wydają się być permanentnie zgarbieni.
Bez głupich żartów proszę! – oburzył się urzędnik i powtórzył głośniej.
Nazwisko!
Gaunt, idioto! – uniosła się Ślizgonka, dostając przy okazji kuksańca w bok od Nathalie.
Czarodzieje przebywający w sali zaczęli spoglądać w kierunku dziewczyn, szeptać i wskazywać na nie palcami. Niektórzy chichotali pod nosem, choć nie mieli odwagi zrobić tego głośno. Sentis zmierzyła wzrokiem goblina, a jej koleżanki obserwowały gromadzących się tłumnie gapiów, ustawiających się na wysokości drzwi od sali. Victoria ostrożnie podeszła do rozsierdzonej koleżanki, po czym szepnęła jej do ucha:
Zwróciłyśmy na siebie uwagę ludzi, czyli tak, jak było ustalone. Nie wiem jedynie, czy nam się to opłaci.
Co masz na myśli? – mruknęła Ślizgonka, nie odwracając wzroku od goblina, który obecnie debatował z kolegami po fachu.
Większość pracowników siedzących dotychczas na swoich miejscach podbiegła do stanowiska, gdzie razem zaczęli rozmawiać. Początkowo bardzo cicho, ale z każdą sekundą coraz głośniej i gwałtowniej.
Z jakiegoś powodu twoje nazwisko nie zdumiało ich, a bardziej rozwścieczyło. Wiesz, o co może chodzić? – spytała niepewnie Krukonka, która w obecnej sytuacji zaczynała się czuć coraz mniej pewnie.
Teoretycznie spodziewałam się czegoś takiego, choć może nie w aż takiej skali... – zaczęła wykręcać się Sentis.
Gobliny zaczęły wściekle wymachiwać rękami, rzucać w siebie dokumentami i kłócić się zajadle. Nie można było dokładnie usłyszeć ich rozmowy. Do dziewczyn dolatywały jedynie pojedyncze słowa i zdania: "wrócą mroczne czasy", "Czarny Pan", "Hogwart", "Dumbledore już nie żyje", "jesteśmy straceni".
Sentis nie rozumiała, o co tyle szumu. Była ostatnim dziedzicem Slytherina, to prawda, ale chyba to nie powód, żeby myśleć, że wszystkich pozabija. Ślizgoni byli wrednymi gnojami, a nie mordercami. Różnica niby niewielka, ale dosyć znacząca.
Do brunetki powróciły wspomnienia z czasów, kiedy przebywała w Magicznym Domu Dziecka "Patronus", a jej jedynym marzeniem było częstsze widywanie się z rodzicami. Oboje byli osadzeni w Azkabanie, ojciec – Morfin Gaunt – za zabójstwo rodziny, które, jak się później okazało, nie było jego winą, matka – Diana – za kradzieże, pobicia i używanie Zaklęć Niewybaczalnych. Widywała ich jedynie na Boże Narodzenie. Grupka aurorów prowadziła ją wtedy do małej sali, w której czekali na nią przykuci za ręce do ściany rodzice. Nie mogła ich dotykać, dawać prezentów, śmiać się, ani normalnie rozmawiać, bo straż za drzwiami sprawowali dementorzy. Wszystko było szare i smutne, jednak zdecydowanie lepsze od codzienności w domu dziecka. Ciągłe strofowanie przez opiekunkę, rozkazy, sprzątanie, śpiewanie durnych piosenek i kary. Kary za wszystko. Za źle uczesane włosy, niedokładnie pościelone łóżko, niedojedzony obiad. Sentis czuła się tam jak więzień. Pragnęła uciec stamtąd jak najdalej.
Hogwart przyniósł jej ukojenie i spokój. Poznała wielu wspaniałych ludzi, pokochała swój dom i już po pierwszym roku nauki stała się pełnokrwistą Ślizgonką. Kiedy wracała na wakacje, opiekunka wciąż narzekała na Sentis, że stała się bardziej pyskata. Dziewczyna uznała to za komplement.
Najgorzej wspominała moment, w którym otrzymała dwa listy w wieku dwunastu lat. Pierwszy od dyrektora Azkabanu – w dość oschłych słowach dowiedziała się, że jej ojciec nie żyje, a drugi od matki. Słowa rodzicielki były dla niej bolesne, a wyciągnięte z nich wnioski i przekonania zachowała do dzisiaj. Dianę wypuszczono z więzienia, gdyż odsiedziała już swoją karę. Teoretycznie mogła zabrać Sentis z bidula – miała przecież duży dom, pieniądze, a nawet pracę, jednak to nie przekonało Ministerstwa, które uznało, że kobieta jest niereformowalna i, że ze względów wychowawczych córki nie może odzyskać. Właśnie wtedy Sentis znienawidziła wszystko, co związane było z Ministerstwem Magii.
Musimy trzymać się procedur! – przerwał rozmyślania Ślizgonki krzyk jednego z goblinów.
Nie wiem o co chodzi, ale nie wygląda to najlepiej – mruknęła Lindsay łapiąc Nathalie za ramię.
Część pracowników rozbiegła się w różnych kierunkach, a pozostali wyszli na środek. Poruszali się powoli i nim dziewczyny zdążyły się zorientować, utworzyli wokół nich krąg, z którego marna była szansa na ucieczkę.
Nathalie starała się nie wyglądać na przestraszoną. Jej plan nie zakładał żadnych komplikacji, a tym bardziej zatrzymania. Nie wiedziała, co poszło nie tak. Znała całą historię Sentis, łącznie z wczesnym dzieciństwem. Próbowała sobie przypomnieć, czy jakieś wydarzenie z przeszłości mogło doprowadzić do tego, że były ścigane, ale nic takiego nie miało miejsca. Owszem, były cennym łupem, ale wyłącznie dla przemytników, łowców głów i kłusowników. Wszystkim im dały się we znaki.
Zrobiłaś coś, o czym nie wiem? – spytała cicho Victoria. Dziewczyna trzymała w dłoni różdżkę, choć wiedziała, że raczej w niczym jej to nie pomoże.
Dzisiaj rano...
Co dzisiaj zrobiłaś? Zabiłaś kogoś? – syknęła blondynka.– ... zjadłam ostatnią paczkę ciastek.
Ty zdziro! – krzyknęła na koleżankę Krukonka. – Przez ciebie nie miałam nic na przekąskę do kawy. Poważnie się na tobie zawiodłam.
Idiotki – podsumowała krótko Nathalie.
Nie wiem, co was tak bawi w tej sytuacji.
W zasadzie to wszystko – stwierdziła optymistycznie Sentis.
Przez ostatnie dwadzieścia lat przeżyłam tyle okropieństw, że nic nie jest w stanie mnie przestraszyć. Poza tym nie zrobią nam krzywdy, bo tu panuje praworządność, światłość i pokój. W końcu nad wszystkim panuje Ministerstwo.
O wilku mowa – szepnęła Victoria, odwarcając się w stronę drzwi.
Do sali wpadło około dziesięciu mężczyzn w długich, czarnych płaszczach. Rozproszyli się po sali, a trzech z nich stanęło naprzeciwko dziewczyn. Wszyscy celowali w nie różdżkami, ale dla przyjaciółek nie było to specjalną nowością. Zdążyły się zorientować, że panowie byli aurorami, a one najprawdopodobniej mają niemałe kłopoty.
W imieniu Ministra Magii, na mocy prawa magicznego jesteście zatrzymane pod zarzutem współudziału w zbrodniach oraz kolaborację z Tomem Riddlem – wykrztusił z siebie jeden z mężczyzn.
Kobiety rozluźniły się nieco, Victoria schowała różdżkę, na co aurorzy zareagowali lekkim zdumieniem. Oczekiwali płaczu i błagań, ewentualnie pojedynku. Nic z tych rzeczy.
A już myślałam, że zabijam ludzi przez sen – pocieszyła się Nathalie, po czym poprawiła rękawy płaszcza.
A kto to, ten Tom Ri... coś tam? Kojarzę nazwisko. Może to ktoś z Hogwartu? Pamiętasz go, Sentis?
To nie ja sypiałam z wszystkimi chłopakami – stwierdziła Ślizgonka. – Zapytaj Victorię – dodała szybko.
Ty zdziro!
Cisza! – zdenerwował się przemawiający wcześniej mężczyzna.
Radzę nie stawiać oporu. Skuć je łańcuchami – rzucił w stronę aurorów, a Lindsay zdała sobie sprawę, że jej szanse na posiłek są raczej nikłe.

1 komentarz:

  1. Wow, fajny rozdział. Twojego bloga znalazłam dopiero dzisiaj i muszę powiedzieć, że bardzo ciekawie piszesz. Zaintrygowałaś mnie swoim opowiadaniem. Jestem ciekawa co będzie dalej i w jaki sposób Sentis ożywi Severusa, oraz co stanie się dalej.
    Z niecierpliwością czekam na nowy rozdział :) Weny

    OdpowiedzUsuń

Mrs Black bajkowe-szablony